nie gwałtowność posuwania się w górę, niezawodniebyśmy się podusili.
Jednakże profesor nie myślał o porzuceniu tratwy, i dobrze zrobił. Te kilka licho spojonych belek, dawały nam dość pewne schronienie i punkt oparcia, jakiegobyśmy nigdzie indziej nie znaleźli.
Około ósmej godziny z rana nowe zupełnie zaszło zdarzenie. Nagle przestaliśmy się w górę posuwać. Tratwa stanęła nieporuszona.
— Co to jest? — spytałem, chwiejąc się jeszcze na nogach od raptownego wstrząśnienia.
— Przestanek — odrzekł stryj spokojnie.
— Czy wybuch ustaje?
— Sądzę że nie.
Wstałem i obejrzałem się na wszystkie strony; sądziłem że tratwa zahaczyła się gdzie o jaki występ; w takim razie wypadałoby ją odczepić co najprędzej, bo nie potrafiłaby się długo oprzeć gwałtowności pędu massy wybuchowej.
Lecz nie. Spostrzegłem że wszystko wokoło nas stanęło.
— Czyżby wybuch miał już ustać? — raz jeszcze zapytałem.
— Ah! — wycedził stryj przez zęby — czy się obawiasz tego mój chłopcze? bądź spokojnym, to zaraz przejdzie, już przeszło pięć minut czekamy i niebawem też zaczniemy się na nowo posuwać ku otworowi krateru.
Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/346
Ta strona została przepisana.