— Jakto, więc jedziemy.
— Ależ jedziemy, jedziemy do licha! jużbyśmy byli pojechali, gdybyś się nie włóczył Bóg wie gdzie, bez żadnej potrzeby.
— Jedziemy! — powtórzyłem głosem słabym.
— A tak, dopiero pojutrze wyruszymy, ale raniuteńko, a nawet zaraz po północy.
Nie chciałem już słuchać dalej, uciekłem do swego pokoju.
Stryj całe popołudnie chodził za kupnem rozmaitych przedmiotów i narzędzi potrzebnych do tej nieszczęśliwej podróży; cała ulica zawalona była postronkami, drabinami sznurowemi, pochodniami, hakami żelaznemi, drągami okutemi przeróżnych rozmiarów, łopatami i Bóg wie czem nareszcie.
Noc miałem okropną. Nazajutrz bardzo rano wezwany byłem do stryja. Chciałem zrazu drzwi nie otwierać i nie odpowiadać, ale na nieszczęście przyszła po mnie Graüben i ona to wzywała mnie słodkim swym głosikiem. Nie umiałem się oprzeć.
Wyszedłem z pokoju, sądząc że moje pomięszanie i niepokój, bladość twarzy i oczy bezsennością zaczerwienione, zrobią wrażenie na dziewczęciu i skłonią ją do...
— Ah! mój Axelu — rzekła — widzę że masz się lepiej, przez noc ochłonąłeś z wczorajszego strachu.
— Ochłonąłem?... ależ Graüben!...
Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/65
Ta strona została przepisana.