— Cóż to? czy jesteś tchórzem? Na górę mi zaraz! — krzyknął nielitościwie profesor.
Musiałem iść za nim czepiając się czegoś co chwila. Świeże powietrze odurzało mię — zdawało mi się że dzwonnica chwieje się za podmuchem wiatru, nogi uginały się podemną, wspinałem się wyżej już to na kolanach, już na brzuchu, zamykałem oczy, zdawało mi się, że lecę w przepaść.
Stryj co chwila pociągał mnie za kołnierz i tak doszliśmy aż do gałki wieżowej:
— Spójrz w dół — rzekł do mnie i patrz śmiało: musimy się oswoić z widokiem przepaści.
Musiałem otworzyć oczy. Widziałem domy spłaszczone i jakby zmiażdżone przy samej ziemi, pośród mgły dymów. Nad głową moją płynęły chmury bezładne, a skutkiem optycznego złudzenia zdawały mi się nieruchomemi, podczas gdy dzwonnica, gałka, ja i mój stryj pędziliśmy z fantastyczną szybkością. W oddali, z jednej strony rozciągała się zieleniejąca wioska. Z drugiej morze odbijało w swych falach słoneczne promienie.
Sund rozwijał się u kresu Elzeneru z kilkoma żaglowcami białemi jak skrzydła mewy, a w mgle zachodniej niknęły słabe zarysy szwedzkich wybrzeży. Cała ta ogromna przestrzeń wirowała przed mojemi oczyma.
Strona:Juliusz Verne - Podróż do środka Ziemi.djvu/80
Ta strona została przepisana.