Strona:Juliusz Verne - Promień zielony i dziesięć godzin polowania.djvu/200

Ta strona została przepisana.

— Pan Sinclair ma słuszność, rzekł brat Sam.
— Najzupełniejszą, dodał brat Sib.
— A nadto muszę panią uwiadomić o wszystkiem, jeżeli ma się rozumieć nie zawiodą mnie oczekiwania. Oto za kilka godzin najdalej, spełni się niewątpliwie najgorętsze pani życzenie.
— Najgorętsze życzenie? szepnęła jakby pytając się sama siebie.
— Tak jest; niebo jest czyste jak łza i zdaje się, że słońce zajdzie bez najmniejszej chmury.
— Czy podobna? zawołał brat Sam.
— Czy to możliwe? dodał brat Sib.
— Mogę nawet z pewnością twierdzić, że dzisiejszego wieczora ujrzemy niewątpliwie Zielony promień!
— Zielony promień! powtórzyła miss Campbell.
Zdawało się, że szuka w swej pamięci, co to ma znaczyć ten jakiś promień zielony.
— A, tak, słusznie, odpowiedziała. Przybyliśmy tutaj po to jedynie, aby ujrzeć promień zielony.
— Chodźmy! Chodźmy! zawołał wesoło brat Sib, uradowany tem, że mógł swoją siostrzenicę uwolnić od jakiegoś dziwnego usposobienia i sprawić jej rozrywkę. Chodźmy na drugą stronę wyspy.
— Zjemy obiad cokolwiek później, dodał równie uszczęśliwiony brat Sam.
Była godzina 5 popołudniu.