Strona:Juliusz Verne - Promień zielony i dziesięć godzin polowania.djvu/213

Ta strona została przepisana.

patwach! Kobiety, dzieci, rodzina, przyjaciele, wszyscy byli zapomnieni. Polityka, sztuka, literatura, rolnictwo, handel, wszystko ustąpiło wobec zajęcia się owym wielkim dniem, w którym miała nastąpić ilustracja owej, jak ją nazywał nieśmiertelny Józef Prudhome, „barbarzyńskiej zabawki”. Owoż tedy zdarzyło się, że między moimi przyjaciółmi w Amiens, był jeden, strzelec zapamiętały, ale przystojny chłopak, chociaż urzędnik. Udało mu się dziwnym zbiegiem okoliczności uzyskać pod pretekstem reumatyzmu, urlop ośmiodniowy w chwili rozpoczęcia się pory polowania.
Nazywał się Bretignot.
Na kilka dni przed pamiętną erą, Bretignot przybył do mnie, do mnie com nigdy nie żywił żadnych okrutnych usposobień.
— Ty nigdy nie polowałeś? — zapytał mnie z pewną wyższością.
— Nigdy Bretignot, odpowiedziałem, i nie mam zgoła na myśli...
— Bardzo dobrze, więc wybierz się ze mną na otwarcie polowania, rzekł Bretignot. W gminie Herissart mamy do rozporządzenia 200 hektarów, gdzie zwierzyny jak nabił. Mam prawo przyprowadzić ze sobą jednego gościa. Otóż pójdziesz ze mną i będziesz tym gościem.
— Bardzo to dobrze... ale...
— Nie posiadasz strzelby?
— Nie, Bretignot, nigdy żadnej nie miałem.
— Co to znaczy? Dam ci ją, będzie to wpra-