Strona:Juliusz Verne - Promień zielony i dziesięć godzin polowania.djvu/216

Ta strona została przepisana.

Bretignot i jego towarzysze polowania, nie śmiałem liczyć się jeszcze do nich, wyglądali znakomicie w tradycyonalnym kostyumie. Wyśmienite typy, ciekawe do badań: jedni nadzwyczaj surowi, drudzy weseli, gadatliwi, już zburzyli, wytrzebili w ciągu godziny wszystką zwierzynę w gminie Herissart.
Było pół tuzina wyśmienitych strzelb, jakie zaledwie znałem z widzenia. Przyjaciel Bretignot musiał mię rekomendować.
Naprzód jakiemuś panu Maximon, wysokiemu i chudemu, najłagodniejszemu jednak z ludzi w warunkach zwykłego życia, ale okrutnego skoro tylko w dłoni poczuł strzelbę, jednemu z tych namiętnych strzelców, który to, wedle tradycyi myśliwskiej, wolałby raczej zastrzelić swego towarzysza, niż powrócić z nabitemi do domu lufami. Nie mówił wcale, zajęty głębokiemi myślami.
Przy tej tak ważnej osobie siedział, Duvanchelle. Jakiż kontrast! Duvanchelle, gruby, krótki, między 52 a 60 rokiem życia, głuchy, nie słyszący nawet wystrzału z własnej broni, niezbłagany dla strzałów wątpliwych. On to właśnie dwa razy strzelał do zabitego już zająca, z nienabitej strzelby, skutkiem zmistyfikowania go przez myśliwych, co później przez 6 miesięcy było przedmiotem rozmowy i śmiechu w klubie i przy tables d’hote.
Musiałem wytrzymać uścisk olbrzymiej ręki