Strona:Juliusz Verne - Promień zielony i dziesięć godzin polowania.djvu/217

Ta strona została przepisana.

Matifat wielkiego amatora opowiadań myśliwskich. A jak on to mówił, jakie czynił ruchy. Naśladował krzyk kuropatw, gonienie psa, strzały strzelb. Paw! Paw! Paw! Trzy paw dla dubeltówki! Ręką naśladował bieg gzygzakowaty zwierzyny, przyginał nogi, nachylał grzbiet, potem mierzył i strzelał. Ile to tam padło zajęcy. Ani jednego nie chybił. Nawet mnie samemu w kąciku zagrażało niebezpieczeństwo śmierci.
Najwyborniejsza była rozmowa Matifat z jego przyjacielem Pantclone, z dwoma wystawionemi naprzód palcami, z nogą wyciągniętą, tak żeby jeden drugiemu nie zawadzał.
— Tyle zabiłem zajęcy w roku zeszłym, mówił Matifat, w czasie naszej jazdy do Herissart, że dziśbym ich zrachować nie potrafił.
— Doprawdy, to tak jak ja.
— I ja. Przypominasz też sobie, ostatnią razą, jak chodziliśmy na polowanie do Argoevers? Hę? Te przepiórki?
— Jeszcze widzę pierwszą jak podsunęła mi się pod strzał.
— A ja drugą, której pióra były tak przerzedzone, że prawie widać było i mięso i kości.
— A tę, do której strzelałem na sto kroków. Jestem pewny, że ją do licha trafiłem.
— A tę drugą? Dałem dwa strzały, paw! paw! paw! cóż z tego, kiedy mój pies zagapił się.
— Albo to stado, które właśnie nadleciało w chwili, kiedym mierzył do derkacza? Brr! Brr!