Strona:Juliusz Verne - Promień zielony i dziesięć godzin polowania.djvu/219

Ta strona została przepisana.

A kiedym się naiwnie pytał naszej gospodyni pikardyjki, czy nie ma przypadkiem w sypialni pcheł, odpowiedziała:
— O nie, bynajmniej... Już od dawna zjadłyby je pluskwy.
Postanowiłem tedy spać w ubraniu na rodzaju ławki z poręczami, która trzeszczała za każdem poruszeniem się. To też nazajutrz czułem się jak zbity.
Naturalnie, przebudziłem się jeden z pierwszych. Bretignot, Matifat, Pontclone, Duvanchelle i ich towarzysze chrapali jak najęci. Pragnąłem co najprędzej znaleźć się w lesie, tak jak wszyscy myśliwcy — nowicyusze, którzy to bez śniadania wybiegają w pole. Ale moi mistrzowie, budzący się z kolei jeden po drugim, powstrzymali moje zbyt gwałtowne popędy. Wiedzieli oni, że z brzaskiem dnia kuropatwy, mające skrzydła zwilżone rosą, dają się podejść z trudnością i kiedy wreszcie zdecydują się wznieść w powietrze iż nie powracają napowrót do tokowiska.
Należało tedy czekać dopóki wszystkich łez jutrzenki nie osuszy słońce.
Nareszcie po obfitem śniadaniu, i wypiciu kielicha pożegnania, opuściliśmy oberżę, drapiąc się, i skierowaliśmy się do miejsca przeznaczonego na polowanie.
W chwili kiedyśmy docierali do polanki, Bretignot, odprowadziwszy mię na bok, rzekł: