Strona:Juliusz Verne - Promień zielony i dziesięć godzin polowania.djvu/222

Ta strona została przepisana.

rokich pantalonach, w trzewikach gęsto nabijanych gwoździami, w kamaszach na pończochach z wełny, gdyż innego rodzaju ubranie nogi sprowadzało odparzenie; — ja nie wyglądałem tak dobrze w mym stroju okolicznościowym, ale niepodobna wymagać od debiutanta garderoby wytrawnego komedyanta.
Co zaś do zwierzyny wcale jej nie widziałem. Tymczasem było jej pełno: przepiórki, kuropatwy, bekasy, dalej zające styczniaki, które myśliwi nazywali trzy czwarte, stare zające i króliki.
— Nie strzelaj do królików, mówił mi Bretignot, bo to niegodne dobrego strzału.
Pal ich tam licho! myślałem. Dla mnie, com nie zdolny był rozróżnić królika od kota na rynnie, ani też w pasztecie, rzecz zupełnie obojętna.
Nakoniec Bretignot, któremu bardzo wiele na tem zależało, abym go nie skompromitował rzekł:
— Teraz udzielę ci ostatniej rady, która jest niezmiernie ważna, a mianowicie przy strzelaniu do zająca.
— Jeżeli tylko przebieży około mnie, rzekłem tonem szyderczym.
— Przebiegnie niewątpliwie, odpowiedział chłodno Bretignot. Otoż stosownie do swej budowy zając daleko prędzej biegnie w górę jak na dół, trzeba więc mierzyć odpowiednio do kierunku.