Strona:Juliusz Verne - Promień zielony i dziesięć godzin polowania.djvu/223

Ta strona została przepisana.

— Bardzo ci dziękuje Bretignot, rzekłem, będę się starał skorzystać z twojej rady.
W głębi duszy jednak myślałem, że zając czy pod górę czy z góry zbyt szybko pędzi, by go mógł zatrzymać mój strzał.
— Dalej! Naprzód! Zawołał nagle Maximon. Nie jesteśmy tu dla nauki nowicyuszów!
Straszny człowiek, ale jednak nie odezwałem się.
Przed nami wzdłuż i wszerz ciągnęła się olbrzymia płaszczyzna. Psy poszły przodem. Ich panowie rozprószyli się. Usiłowałem podążać za nimi, aby mi nie zniknęli. Jedna dręczyła mię tylko myśl, czy moi towarzysze nie zechcą mi wypłatać jakiego figla jako nowicyuszowi. Przypomniałem sobie rozmaite historye opowiadane w tym względzie jak n. p. koledzy zmusili takiego jak ja myśliwego pierwszego pola do strzelania do zająca zrobionego z papieru, a potem wybębnili mu marsz tryumfalny. Jabym umarł chyba ze wstydu, gdyby mię to spotkało.
Tymczasem myśliwi krążyli na chybił trafił w rozmaitych kierunkach na rżysku, starając się dostać aż do rodzaju gaju widzialnego z daleka, może o trzy lub cztery kilometry.
Wszyscy oni przyzwyczajeni do chodzenia po gruncie błotnistym i po uprawnej roli, wkrótce mię wyprzedzili, tak, że pozostałem z tyłu. Nawet Bretignot, który w początku opóźniał swe kroki, aby mię nie pozostawiać na łup losu, uniesiony