Strona:Juliusz Verne - Promień zielony i dziesięć godzin polowania.djvu/224

Ta strona została przepisana.

myśliwskim instynktem pospieszył za nimi. Wcale nie mam ci za złe, mój przyjacielu. Twój instynkt silniejszy nad twoją przyjaźń, uniósł cię mimowoli. Wkrótce też znikli mi moi towarzysze, tak że tylko ich głowy rysowały się jeszcze nad zaroślami jak pikowe asy!
Wreszcie upłynęło dobre dwie godziny od wyjścia z oberży w Herissart, a jeszcze nie padł ani jeden strzał. Można się było spodziewać najgorszego usposobienia myśliwych, gdyby przypadkiem powrócili z próżnymi torbami.
Otóż, któżby pomyślał, że na mnie wypadnie kolej dania pierwszego strzału. Wstydzę się, jednak powiedzieć muszę, co go spowodowało.
Czy mam się przyznać? Oto jeszcze wcale nie nabiłem fuzji. Niebaczność nowicjusza! Nie! to skutek miłości własnej. Nie chcąc się okazać niezręcznym w tego rodzaju operacji, czekałem na chwilę aż sam pozostanę.
Wówczas nie mając świadków, dobyłem pulwersak i wsypałem nabój w lewą lufę, nakrywszy go zwitkiem papieru, potem na to wsypałem śrót, nieco mniej jak potrzeba. Ołów jest ciężki mógłby nie wystrzelić! Nakoniec wyjmuję stępel i przybijam ale tak przybijam że o mało go nie złamałem. Wreszcie, o niebaczności! zakładam kapiszon na brandkę.
To samo czynię z drugą lufą. Ale cóż, kiedy w czasie jak przybijałem nabój stęplem, nastąpiła eksplozya. Pad strzał. Cały pierwszy nabój