Strona:Juliusz Verne - Promień zielony i dziesięć godzin polowania.djvu/227

Ta strona została przepisana.

stniejszy do wycieczek jak zagony, w których lgnie i zapada noga.
Nasze towarzystwo wraz z psami dwie godziny chodziło tam i napowrót nadaremnie.
Wszyscy byli niesłychanie rozdrażnieni.
Nareszcie o jakie czterdzieści kroków zerwało się stado kuropatw. Nie wiem czy to można zwać stadem bo cała jego ilość ograniczała się na dwóch właśnie kuropatwach.
Strzeliłem i tym razem, zaraz za moim padły dwa strzały. Pontclone i Matifat strzelili prawie równocześnie.
Jeden z ptaków spadł. Drugi poleciał najspokojniej i usiadł o jaki dobry kilometr od tego miejsca.
Nad nieszczęśliwą kuropatwą co się też nasprzeczano. Matifat i Pontclone, obaj rościli sobie do niej prawo. Obrzucili się tedy docinkami i wyrzutami. Ze to haniebnie, że to nie uczciwie, że ostatni raz ze sobą polują. I jeszcze więcej, czego już powtórzyć nie mogę.
Nie ulegało wątpliwości, że strzały obu panów padły równocześnie.
Był wprawdzie trzeci, który je uprzedził, ale o tem nie wspominano nawet, nie przypuszczano, żebym mógł trafić kuropatwę. Osądźcież sami!
Dla tego też do sporu dwóch myśliwych wcale się nie mięszałem, choć miałem szczerą