wającemi w skręconych kosmykach wymykających się z pod zatłuszczonego czepka, obdarzona haczykowatym nosem, który łączył się z podbródkiem zakrzywionym, jak rączka od parasola, spoglądała ona na lokatorów małemi oczkami koloru szaro zakurzonego, pełnemi złości, jak u dzikiego kota.
To też wszyscy obawiali się jej bardzo w domu, a przestrach jaki wywierała był tak wielki, że każdy dla zapewnienia sobie spokoju, pospieszał robić podarunki za podarunkami, zupełnie tak, jak się rzuca psu kość, ażeby uwolnić swoje łytki od jego zębów.
Ale ta zapobiegliwość lokatorów zamiast korzyści, obracała się im na szkodę, gdyż ich tyran, czując, że się go obawiają stawał się coraz bardziej wymagającym, samowolnym i nieugłaskanym. Pani Chaufournier, takie bowiem było nazwisko tej godnej kobieciny, miała jednak przyjaciółkę, w pani Bousout, węglarce, mieszkającej obok. Ona jedna tylko umiała sobie zjednać łaski i zaufanie samodzierżcy z ulicy Beaubourg.
W chwili kiedy zaczyna się nasze opowiadanie, obydwie kumoszki paplały zamknięte w loży.
Loża ta nie zasługująca na bliższe opisywanie, miała około sześciu stóp kwadratowych i podobniejszą była do jaskini, niż do mieszkania. Ukryta pod klatką wchodową, ciemna i wilgotna, światło i powietrze dochodziło do niej tylko
Strona:Juliusz Verne - Promień zielony i dziesięć godzin polowania.djvu/242
Ta strona została przepisana.