Strona:Juliusz Verne - Promień zielony i dziesięć godzin polowania.djvu/254

Ta strona została przepisana.

dobało. Najmniejszy ruch przejmował go uwielbieniem i godziny całe z przyjemnością przepędzał na przypatrywaniu się jak poruszała żelazo, lub rurkowała falbany. Przybycia jej oczekiwał z największym niepokojem stojąc w oknie i nadsłuchując każdego szelestu. A uczucie tak mu słuch wyostrzyło, że umiał rozróżnić z gwałtownem biciem serca, nie tylko odgłos kroków, lecz i szelest jej sukni na wschodach domu stojącego naprzeciwko.
Szczęście jego nie miało granic, gdy nadchodziła, ale niestety! po chwili nowy niepokój go opanowywał.
— Czy obróci dzisiaj oczy w moją stronę? — zapytywał siebie.
A wiecie co się działo, gdy to spojrzenie tak upragnione zwracało się na niego? Oto biedny chłopiec mięszał się, czuł jakby przebiegnięcie iskry elektrycznej po całem ciele i spuszczał oczy. Warto było tak pragnąć tego spojrzenia?
A gdy chwila wyjścia do biura zbliżała się, on starał się przeciągnąć ją jak można najdłużej, tak że wyszedłszy musiał biedz z całych sił, dla odzyskania straconego czasu. Ale cóż go to obchodziło, czyż te chwile źle były użyte na wpatrywanie się w swoje bóstwo.
Jakże długim cały dzień mu się wydawał. Jedyną pociechę stanowiło odświeżanie w pamięci ślicznej twarzyczki, każdego ruchu i spoj-