Strona:Juliusz Verne - Promień zielony i dziesięć godzin polowania.djvu/45

Ta strona została przepisana.

— Czasy te powrócą wcześniej niż myślimy, rzekła pani Bess przekonywającym głosem.
— Tak się spodziewam, odparł Partridge, a wraz z nimi powrócą i dawne obyczaje naszych przodków.
Tymczasem z pokładu Columbia widać było mknące na prawo i na lewo brzegi Clydy, rozścielała się przed wzrokiem podróżnych malownicza panorama. Z prawej widać było wieś Patrick, w zatoce Kelwin i szerokie doki przeznaczone do budowy łodzi z żelaza a znajdujące się naprzeciw Govan położonego na drugiej stronie. Co za straszliwy huk i brzęk żelaza, jakiż dym gesty, jakie wyziewy, drażniły one nieprzyjemnie słuch i wzrok Partridge i jego towarzyszki.
Wreszcie jednak ten hałas jako oznaka przemysłowego zakładu, ten dym z węgla, zwolna zaczął znikać. Zamiast magazynów, otwartych na ściężaj, warstatów okrętowych, zamiast wysokich kominów fabrycznych, olbrzymich składów żelaza, które były podobne do klatek dla mastodontów, pojawiły się powabne siedliska, kolonijki i wille ukryte w cieniu drzew, letnie mieszkania zbudowane w stylu anglo saksońskim, rozproszone po wzgórzach porosłych zielenią. Były one jakby przedłużeniem nierozerwanego łańcucha wiejskich domków i zamków, znajdujących się pomiędzy jednem a drugiem miastem.
Clyde, od tego punktu właśnie coraz szerszem płynęła korytem, wydając się prawdziwą