rza, opanowany przez ruchliwe fale, pędził ku oczywistej zgubie...
Wszystkie spojrzenia skierowały się w tamtą stronę, o cztery lub pięć mil od Glengarry.
— To niezawodnie zabłąkana łódź, wyrzekł jeden z pasażerów.
— Ależ nie, przecież widzę jakiegoś człowieka, dodał drugi.
— Jeden człowiek... dwóch ludzi! zawołał Partridge, który właśnie znalazł się obok miss Campbell.
W istocie było tam dwóch ludzi. Nie mogli sobie poradzić ze statkiem. Przy słabym bardzo wietrze, nie podobna im było wycofać się, a robiąc wiosłami, równie nie posuwali się ani naprzód ani w tył.
— Kapitanie, zawołała miss Campbell, nie pozwolimy zginąć tym nieszczęśliwym... Zguba ich nieuchronna gdy nie pospieszymy z pomocą. Należy koniecznie tam podpłynąć... koniecznie!...
Wszyscy podróżni byli tego samego zdania i wszyscy też czekali na odpowiedź kapitana.
— Glengarry, rzekł tenże, nie może narażać się. Lecz kiedy zbliżymy się, dosiągniemy szalupę.
I zwracając się do pasażerów, zdawał się pytać o ich w tym względzie przyzwolenie.
Miss Campbell jeszcze raz zawołała:
— Trzeba kapitanie, trzeba koniecznie. Moi towarzysze podróży tego samego pragną co ja..
Strona:Juliusz Verne - Promień zielony i dziesięć godzin polowania.djvu/59
Ta strona została przepisana.