tan stanął na wystawce, pilnując żagli, porucznik na przodzie, bosman przy rudlu.
»Chancellor« drgnął kilka razy i wzdymające się, ale na szczęście zupełnie spokojne morze z łatwością go unosi.
— Razem bracia — woła Kurtis spokojnym i wzbudzającym zaufanie głosem — ostro i razem. Jazda!
Windy poruszono, słychać szczęk łańcuchów, przyczepionych do otworów na przodzie okrętu. Wiatr także silniej dmie i maszty gną się pod jego powiewem. Uszliśmy dwadzieścia stóp. Jeden z majtków zaśpiewał piosenkę, gardłowym wprawdzie głosem, ale rytm jej wybornie pomaga do ujednostajnienia poruszeń.
Natężyliśmy wszystkie siły, »Chancellor« drga. Próżne jednak starania, morze zaczyna odpływać. Nie przejdziemy.
Odkąd przekonaliśmy się, że okręt nie przejdzie, nie można pozwolić, ażeby choć chwilę pozostał oparty na zaporze jak huśtawka, przy zniżeniu się wody pękłby niezawodnie w samym środku. Zwinęliśmy więc natychmiast żagle i kotwica z tyłu zapuszczona posłużyła nam do cofnięcia się. Nie mamy jednej chwili do stracenia, kręcą windami napowrót i po chwili straszliwej obawy »Chancellor« zsunął się na pudle i powrócił
Strona:Juliusz Verne - Przygody na okręcie Chancellor.djvu/103
Ta strona została przepisana.