chce porzucić okrętu, dopóki ten nie zniknie mu z oczów, jest to jego obowiązek, jego prawo. On kocha tego »Chancellora«, dowodzi nim jeszcze, przykro mu więc rozstać się z nim. Irlandczyk został na przedniem gnieździe.
— Siadaj stary — woła na niego kapitan.
— A czy to już okręt tonie? — zapytał uparciuch z najzimniejszą krwią w świecie.
— Przecież widzisz, że woda dosięga już szczytu masztów.
— A więc siadajmy — odrzekł O’Ready, któremu woda do pasa już dostawała i kiwając smutnie głową, wskoczył na tratwę. Robert Kurtis chwilę jeszcze pozostał na bocianiem gnieździe, spoglądając naokoło, potem ostatni porzucił swój statek.
Rył już wielki czas. Odcięto linę i tratwa zwolna się oddaliła. Wszyscy spoglądaliśmy w stronę tonącego okrętu. Najprzód zniknął szczyt przedniego masztu, potem wierzchołek wielkiego masztu skrył się pod wodą i wkrótce nie pozostało nic z pięknego »Chancellora«.