elektrycznych, dla których ziarnka gradu są łącznikami pomiędzy przeciwnymi obłokami.
I rzeczywiście wskutek spotkania się prądu zimnego powietrza z chmurą elektryczną, uformował się grad zawzięcie padający.
Zostaliśmy skartaczowani przez grad wielkości orzecha włoskiego, który uderzał z dźwiękiem metalicznym o pokład statku.
Zjawisko to trwało przeszło pół godziny i przez ten czas wiatr znacznie ucichł. Wkrótce jednak, przeskakując ze wszystkich stron kompasu, zerwał się z gwałtownością, niedającą się opisać. Maszt, którego bocianie gniazdo burza złamała, pochylił się na bok. Spieszyliśmy się usunąć jego szczątki w obawie, ażeby ciężarem swoim nie skruszył masztu przy podstawie. Ster zupełnie zepsuty, porwany zaś rudel woda daleko uniosła. Jednocześnie poręcz tratwy została z lewej strony oderwaną, a przez ten wyłom bałwany rzuciły się na nas. Cieśla i majtkowie chcieli zreperować uszkodzenie, jednak gwałtowne rzucanie się tratwy nie pozwoliło im dokonać tego, padali jedni na drugich. Nagle tratwa, uniesiona przez olbrzymi bałwan pochyliła się pod kątem więcej niż 45°. Jakim sposobem ci ludzie nie zostali pochwyceni przez fale? dlaczego powrozy powstrzymujące nas nie pękły? czemu nie wpadliśmy w morze? — doprawdy
Strona:Juliusz Verne - Przygody na okręcie Chancellor.djvu/162
Ta strona została przepisana.