łem ze wzruszeniem — gotów jestem wszystko uczynić dla pani.
— Jeślibym umarła przed panem, co może przecież nastąpić, przyrzecz mi, że wrzucisz moje ciało w morze.
— Panno Herbey, wybacz mi...
— Nie, nie — przerwała żywo — miałeś pan racyę, przemawiając do mnie w ten sposób, przyrzecz mi, błagam cię. Żywa nie obawiam się niczego... ale umarła... Wszak spełnisz moją prośbę? Obiecałem. Panna Herbey dziękując, podała mi wychudzoną rękę.
Jeszcze jedna przeszła noc. Cierpię chwilami tak gwałtownie, że nie mogę powstrzymać krzyku, wydzierającego się z piersi, gdy ból przejdzie, wpadam w rodzaj obłędu, a po oprzytomnieniu dziwi mnie, że towarzysze moi jeszcze żyją. Głód najmniej zdaje się dokuczać gospodarzowi statku, Hobbartowi, którym dotąd bardzo rzadko wspominałem. Jest to mały człowieczek o fizyognomii dwuznacznej, o spojrzeniu słodkiem, uśmiechający się często, oczy ma zawsze na wpół przymknięte, jakby dla ukrycia ich wyrazu, słowem cała jego postać robi wrażenie nader ujemne. Przysiągłbym, że jest hipokrytą. Jeśli mówiłem, że on zdaje się najmniej cierpieć, to nie dlatego, żeby się nie użalał. Przeciwnie, jęczy bezustannie, ale nie wiem czemu, jęki
Strona:Juliusz Verne - Przygody na okręcie Chancellor.djvu/182
Ta strona została przepisana.