Strona:Juliusz Verne - Przygody na okręcie Chancellor.djvu/208

Ta strona została przepisana.
XLV.

16 stycznia. Leżymy rozciągnięci na żaglach. Załoga spotkanego okrętu mogłaby sądzić, że to cmentarz pływający.
Okropnie cierpię, nawet nie wiem, czy mógłbym jeść wobec zapalenia ust, języka i gardła, pomimo to rzucamy wzajemnie na siebie dzikie spojrzenia.
Upał dziś jeszcze silniejszy, zdaje się, iż będzie burza. Gęsta para otocza nas, ja zaś jestem przekonany, że deszcz będzie padał naokoło, omijając tratwę.
Patrzymy ku niebu, a pan Letourneur wyciągnął ręce, błagając o kroplę wody. Słucham, czy grzmot w oddali nie zapowie nam zbliżenia się burzy. Już jedenasta, chmury zasłoniły zupełnie słońce. Widocznie burza nie wybuchnie, albowiem całe niebo jednostajnie pokryte chmurami.
— Deszcz! — zawołał nagle Daoulas.
I rzeczywiście o pół mili od tratwy widać na niebie równoległe pasy. Deszcz pada i na powierzchni oceanu błyszczą bańki wodne. Wiatr niesie chmurę, oby tylko nie wyczerpała się, zanim doleci do nas.
Bóg nareszcie zlitował się nad nami! Deszcz pada wielkiemi kroplami jak zwykle