Czuję, że zbliżam się do końca cierpień, bo całe życie maluje mi się we wspomnieniach. Kraj, przyjaciół, rodzinę, ujrzałem raz jeszcze w sennem marzeniu.
Nad ranem obudziłem się z tego snu chorobliwego, jeżeli można nazwać snem unicestwienie, w jakiem byłem pogrążony. Boże! przebacz mi, ale chcę już raz skończyć z tem wszystkiem.
Myśl ta wpiła się w mój mózg. Czuję jakąś ulgę, mówiąc sobie, że skończę jak tylko zechcę.
Powiedziałem o moim zamiarze Kurtisowi, z najzupełniejszym spokojem umysłu. Kapitan kiwnął głową potakująco. — Ja nie zabiję się, rzekł, byłoby to ucieczką z placu boju. Jeżeli śmierć nie zabierze mnie wcześniej, aniżeli moich towarzyszów, pozostanę na tratwie do ostatniej chwili.
Mgła ciągle w powietrzu. Płyniemy wśród szarej atmosfery. Nie widać nawet powierzchni wody. Ponad oceanem unoszą się chmury zasłaniające słońce.
Około 7-mej zdawało mi się, że słyszę krzyk ptaków nad głową. Kurtis chciwie też nadsłuchiwał.
Krzyk powtórzył się trzy razy. Za ostatnim razem zbliżyłem się i słyszę kapitana szepcącego:
Strona:Juliusz Verne - Przygody na okręcie Chancellor.djvu/228
Ta strona została przepisana.