Strona:Juliusz Verne - Rozbitki.pdf/117

Ta strona została przepisana.

Wtem nagle łuna pożaru krwawo oświetliła horyzont.
Znajomi nasi szybko wybiegli przed ganek.
Palił się za rzeką dom, w którym mieszkał Beauval.
Kaw-dier, nie czekając ani chwili, pobiegł do kolonji, gdzie Hartlepool i Rodes mieli najwięcej oddanych sobie przyjaciół, zebrał kilkunastu ludzi i udał się z nimi na ratunek zagrożonych pożarem poblizkich osad.
Gdy przybiegł na miejsce palące się, ujrzał, że kilku ludzi, jak ciemne duchy, biega z pochodniami w ręku i usiłuje wzniecić ogień w części kolonji, którą zamieszkiwali stronnicy Beauvala.
Ludzi tych Kaw-dier kazał pochwycić, skrępować i zamknąć w jednem z domostw.
Nie stawiali wielkiego oporu, widząc strzelbę w ręku Kaw-diera i karabinki u ludzi, którym on rozkazywał. Przytem podpalający byli pijani, a zapytani, kto im kazał spełnić czyn tak zbrodniczy, odpowiadali, że robią to z własnej woli, pragnąc dobra uciśnionego ogółu...
— Głupi i nikczemni! — szepnął Kaw-dier.
— W dodatku pijani, więc nie wiedzą co robią — rzekł Rodes.
Gdy obezwładniono tych szaleńców i uczyniono ich nieszkodliwymi, naraz wśród ciemności na skraju kolonji rozległy się nowe dzikie krzyki i wrzawa.