Strona:Juliusz Verne - Rozbitki.pdf/20

Ta strona została przepisana.

wienie brali za cud. Dotychczas nikt ich nie leczył, więc chorzy, pozostawieni swemu losowi, marli.
Przytem odznaczał się nadzwyczajną zdolnością do języków. Wszystkie narzecza plemion indyjskich rozumiał, w każdem mógł się rozmówić.
Ale nietylko Indjanie, lecz i biali, jak Hollendrzy, Anglicy, Francuzi, Niemcy i Hiszpanie mówili z nim w ich rodowitym języku. Gdy podczas swych długich wędrówek i łowów wśród puszczy natknął się na białych osadników, każdy z europejczyków, czy to Hiszpan, czy Anglik, czy Niemiec, mógłby go uważać za swego ziomka, gdy się odezwał w jego języku ojczystym.
Co zadziwiało najbardziej, to dobroć w tym człowieku. Wśród dzikiej przyrody wysp Magelanii, wśród jej mieszkańców, ciemnych i zabobonnych, rad przebywał i o ile umiał i mógł, niósł im pomoc w nieszczęściu.
Czego chciał, do czego dążył, w jakim celu pędził żywot tułaczy w tym nieznanym pierwotnym zakątku kuli ziemskiej?...
Było to tajemnicą.
Jedynie okrzyk radosny, który wyrwał się z jego piersi, gdy patrzył przed siebie na niezmierzone obszary nietkniętej przez cywilizację ziemi, okrzyk, który brzmiał: «Ach, nikogo prócz Boga!» okrzyk ten dawał dużo do