Strona:Juliusz Verne - Rozbitki.pdf/248

Ta strona została przepisana.

«panów» po za szeregi! — rozkazał spokojnie Kaw-dier.

«Panowie» byli tak tem wszystkiem oszołomieni, że spokojnie poddali się temu wyrokowi i dopiero znalazłszy się pomiędzy swoimi, puścili w ruch języki.
Do stojących na placu poczęły coraz częściej dobiegać okrzyki, groźby i przekleństwa. Nadeszła noc i uspokoiła cokolwiek wzburzone namiętności. Przyczynił się do tego także widok straży, przeciągających przez miasto. Następnego dnia około południa zbuntowane tłumy poczęły się nanowo skupiać, radząc widocznie nad czemś strasznem, bo wszystkie twarze przybrały wyraz prawdziwie zwierzęcy. Nareszcie cały ten tłum rzucił się ku stojącemu spokojnie wojsku i grad kamieni posypał się na głowy obrońców sprawiedliwości.
Jeden z kamieni trafił w czoro Kaw-diera, ten jednak otarł tylko krew, zalewającą mu oczy, i nie cofnąwszy się ze swego podniesionego miejsca na stopniach szerokich schodów, wiodących do gmachu prezydentury, przyglądał się dalej rozjuszonemu tłumowi, który, złudzony spokojną i wyczekującą postawą wojska, począł wydawać okrzyki zwycięstwa i coraz śmielej nacierał. Na czele ich szedł Kennedy, który widocznie ich podburzał i ze wszystkiem obznajmiał. Omylił się jednak sądząc, że rzecz cała łatwo mu pójdzie. Wkrótce już