Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/114

Ta strona została skorygowana.
— 114 —

— Daj pokój, przyjacielu, jesteś z natury bardzo ciekawy.
— Nie przeczę, Janie, i chcąc dojść rozwiązania zagadki...
— Udajmy się w dalszą drogę — zawyrokował Kamis.
Wistocie, najważniejszą dla nich rzeczą było wyporządzić prom i płynąć z biegiem rzeki. Może kiedyś ułoży się jaka wyprawa w celu wyszukania doktora Johansena, a wtedy dwaj przyjaciele mogliby do niej należeć.
Przed opuszczeniem chaty chcieli jeszcze zwiedzić wszystkie jej zakątki, przypuszczając, że mogą znaleźć jakieś przedmioty. Nie było to chyba niedelikatnością, po dwuletniej nieobecności poprzedniego właściciela chaty, który nigdy już nie zgłosi się po swoją własność. Chata mogła jeszcze służyć za doskonałe schronienie, osłaniał ją dach z blachy cynkowej, pokrytej słomą. Frontowa, okratowana ściana zwrócona była na północ, to jest w stronę, z której mniej dokuczały szkodliwe wichry. Gdyby w chacie zostało jakiekolwiek umeblowanie, jako to: krzesła, stoły lub pościel, nie uległoby to z pewnością zniszczeniu. Lecz rzecz dziwna, że chata była zupełnie pusta. Czas i opuszczenie poczyniły w niej niejakie szkody, podłoga nadgniła w niektórych miejscach, w ścianach, pod pnączami i zielenią, znajdowały się szpary. Lecz Kamis i jego towarzysze, nie mając zamiaru tu mieszkać, ani studjować obyczajów małp, nie myśleli o wyreperowaniu chaty.