Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/116

Ta strona została skorygowana.
— 116 —

uprowadzony przez krajowców, których brał za małpy.
— Mamy więc dowód, że las Ubangi bywa nawiedzany przez koczujące plemiona — rzekł Cort — i powinniśmy się mieć na baczności.
— Ma pan słuszność — potwierdził Kamis — wracajmy naprawiać prom.
— Nie dowiemy się więc, co się stało z poczciwym doktorem? — zapytał Huber. — Gdzie on może być teraz?
— Tam, skąd nie możemy otrzymać od niego żadnej wiadomości — odparł Cort.
— Tak mniemasz, Janie?
— Bezwątpienia, mój drogi Maksie!
Gdy powrócili do groty, była godzina dziewiąta rano. Kamis zajął się przygotowaniem śniadania. Ponieważ mieli teraz kociołek, Huber zaproponował, aby zamiast pieczonego mięsa, spożyć mięso gotowane.
— Będziemy mieli odmianę w posiłku — rzekł.
Projekt ten przyjęto chętnie i na ogniu postawiono kociołek z mięsem. Około południa podróżni nasi zajadali z apetytem zupę, do której brakowało im chleba, włoszczyzny, a nadewszystko soli.
Apetyt ich podniecała praca około promu, którego naprawą zajęci byli przed i po śniadaniu. Przynieśli z sobą kilka desek, które znaleźli za opuszczoną chatą doktora i temi naprawiali prom, a była to ciężka praca, ze względu na brak narzędzi. Deski spajali za pomocą ljan, mocnych