— Niech pan nie strzela, panie Maksie! — zawołał żywo Kamis. — Nie trzeba ich zaczepiać... nie trzeba drażnić! Dość, jeżeli będziemy zmuszeni się bronić!
— Ależ one zaczepią — odparł Cort.
— Ale my nie zaczepiajmy, póki nas nie zaczepią — powiedział stanowczo Kamis.
Niedługo czekali na zaczepkę.
Wielkie małpy zaczęły ciskać z wybrzeża kamienie i gałęzie, a wiadomo, że te zwierzęta są obdarzone niepospolitą siłą. Mniejsze ciskały owoce.
Kamis usiłował kierować promem wpośrodku rzeki, zdala od brzegów, aby nie narażać się na pociski. Schronić się nie było gdzie, a tymczasem liczba napastników wzrastała z każdą chwilą i pociski dosięgały już promu.
— Tego już zanadto — zawołał z gniewem Maks Huber.
I biorąc na cel wielkiego goryla, kryjącego się w trawie, powalił go jednym strzałem.
W odpowiedzi na strzał rozległy się przerażające wrzaski. Lecz małpy nie uciekły. Nie starczyłoby ładunków, gdyby chcieli do wszystkich strzelać, a co najgorsza pozostaliby bez środków zapewnienia sobie nadal pożywienia.
— Nie strzelajmy, gdyż to jeszcze bardziej rozdrażnia te szkaradne zwierzęta — radził Cort. — Może też wyjdziemy bez szwanku z tej napaści.
— Aha! — zawołał Huber, którego kamień ugodził w nogę.
Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/125
Ta strona została skorygowana.
— 125 —