Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/127

Ta strona została skorygowana.
— 127 —

tego lasu, byłby go spotkał ten sam los, co doktora Johansena — mówił Cort — małpy niewątpliwie przyjęłyby go z tą samą co nas zajadłością. Teraz rozumiem, w jaki sposób doktór zniknął.
— Małpy musiały napaść na doktora nie w chacie, lecz w lesie — dodał Huber — znając bowiem ich skłonność do niszczenia, sądzę, że byłyby zrujnowały chatę.
Większe jeszcze niebezpieczeństwo groziło teraz naszym podróżnym. Koryto rzeki zwężało się coraz bardziej. Oprócz tego o jakie sto kroków przed niemi widać było ostry zakręt rzeki, a szum wody wskazywał wir. Kamis o ile mógł kierował się ku środkowi. Trzeba było znów strzelać, w chwili, gdy prom zbliżał się do wiru.
Nagle goryle zaczęły się cofać, nie wystrzały jednak spowodowały ten odwrót, lecz nadciągająca burza.
Szare, ciężkie chmury zaciągały cały horyzont, jaskrawe błyskawice zaczęły zjawiać się wpośród chmur, i wkrótce burza wybuchnęła z całą gwałtownością, właściwą strefom południowym.
Huk grzmotów i piorunów przeraził małpy, jak wogóle wszystkie zwierzęta, wrażliwe na działanie elektryczności. Uciekały więc spłoszone, przelękłe, szukając ochrony przed burzą w gąszczu leśnym.
W kilka chwil później obydwa wybrzeża były puste, tylko ze dwadzieścia małp leżało pozbawionych życia wśród trzcin nad wodą.