Nazajutrz niebo było pogodne, bez najlżejszej chmurki, przez gałęzie drzew przeglądał czysty błękit. O wchodzie słońca trawy i liście drzew lśniły się od kropel rosy.
Burza trwała do godziny trzeciej po północy. Podróżni nasi, po ucieczce małp, przybili do brzegu, wyminąwszy szczęśliwie wir, którego się obawiali. Na wybrzeżu wznosił się w tym miejscu olbrzymi baobab, którego pień był w środku wypróchniały. Kamis i jego towarzysze pomieścili się w tym pniu, dokąd przenieśli broń, ładunki i sprzęty jakie posiadali.
O wschodzie słońca wyruszyć mieli w dalszą drogę; resztę upieczonej zwierzyny postanowili spożyć na zimno, na pierwsze śniadanie.
— Burza wczorajsza nadeszła w samą porę — rzekł Jan do Maksa.
Obydwaj zajęci byli czyszczeniem broni. Langa upatrywał w zaroślach gniazd i jajek.
— Bezwątpienia — odparł Maks — oby tylko te szkaradne zwierzęta nie pojawiły się znowu.
Kamis także się obawiał powrotu małp, ale w lesie cicho było i spokojnie.
— Przeszedłem ze sto kroków wybrzeżem i niedostrzegłem ani jednej małpy — rzekł Cort.
— To dobra wróżba — odpowiedział Maks —
Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/128
Ta strona została skorygowana.
— 128 —
X.
Ngora!