Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/131

Ta strona została skorygowana.
— 131 —

Dzień zapowiadał się piękny, na niebie nie ukazywała się ani jedna chmurka; słońce świeciło jasno i upał stałby się nieznośnym, gdyby nie wiatr północny. Jeżeliby prom posiadał żagiel, wiatr dopomagałby mu do żeglugi.
Rzeka stawała się coraz szerszą, gałęzie drzew rosnących na wybrzeżach nie łączyły się już ze sobą i nie tworzyły cienistego sklepienia. Teraz napaść małp nie byłaby już tak groźną; zresztą te czwororękie stworzenia nie ukazywały się wcale.
Ale wybrzeża rzeki nie były puste; wśród drzew uwijało się mnóstwo ptaków, które krzykiem i śpiewem napełniały powietrze.
Były tam kaczki, dropie, pelikany i czaple.
Jan Cort upolował kilka sztuk, które upieczono na obiad; dodali jeszcze do tego smaczne jajka ptasie, znalezione na wybrzeżu przez Langa.
Połowa dnia minęła bez żadnej przygody. Popołudnie zato nie przeszło tak spokojnie.
Była może godzina czwarta po południu, gdy Kamis poprosił Corta, aby go zastąpił przy sterze, a sam poszedł na przód promu. Huber bacznym okiem powiódł po wybrzeżach i zapytał Kamisa:
— Czego tak upatrujesz? Co tam widzisz?
— Niech pan także uważnie popatrzy — odparł Kamis, wskazując w pewnej odległości na jakieś wzburzenie fal wpośrodku rzeki.
— Znowu wir! — zawołał Maks Huber — uważajmy, żebyśmy ominęli to miejsce.