Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/134

Ta strona została skorygowana.
— 134 —

Wieczorem Kamis zatrzymał się przy ujściu jakiegoś strumienia z prawej strony. Było to doskonale obrane miejsce na nocleg. Kilka drzew bananowych ocieniało je szerokiemi liśćmi. Na wybrzeżu znajdowało się mnóstwo jadalnych mięczaków, które nasi podróżni zajadali surowe lub gotowane, stosownie do gatunku. Banany nie bardzo im smakowały, ale sok tych owoców w połączeniu z wodą ze strumienia, wytworzył napój przyjemny i orzeźwiający.
— Wszystko byłoby dobrze, gdybyśmy tylko mogli spać spokojnie — rzekł Maks Huber — tymczasem, na nieszczęście, te przeklęte mustyki znowu nas kąsać będą.
Ale Langa wynalazł sposób odpędzenia złośliwych owadów. Zaczął chodzić i szukać czegoś wśród krzaków, wreszcie zawołał Kamisa i objaśnił go, że mierzwa zwierzęca, którą napotkał, dorzucona do ognia, wydziela gryzący i nieprzyjemny dym; odpędza on mustyki, a sposobu tego używają krajowcy.
Zaraz też spróbowano tego sposobu, który okazał się bardzo skutecznym.
Cort, Huber i Kamis przez całą noc podtrzymywali ogień, zmieniając się kolejno. Tym sposobem wyspali się doskonale i wstali nazajutrz ze świeżym zapasem sił.
W Afryce południowej pogoda bywa nadzwyczaj zmienna. Jednego dnia nie widać na niebie ani jednej chmurki, a na drugi deszcz pada. Tak też było i teraz; od świtu zaczął padać deszcz