Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/135

Ta strona została skorygowana.
— 135 —

drobny, ale gęsty, który mógł się dać we znaki naszym podróżnym.
Na szczęście, Kamisowi przyszła do głowy myśl doskonała: z liści bananu, które są największemi może okazami w świecie roślinnym i któremi dzicy pokrywają dachy swoich lepianek, utworzył rodzaj baldachimu na środku promu, związawszy u dołu liście zapomocą pnączy. Tym sposobem podróżni nasi znaleźli osłonę przed deszczem.
Z rana ujrzeli na prawym wybrzeżu kilkanaście małp większego gatunku, nie chcąc się więc narażać na jaką z ich strony zaczepkę, płynęli bliżej lewej strony rzeki.
Płynęli przez cały dzień bez przerwy, nie zatrzymując się na obiad; przybili do brzegu tylko na chwilę, aby zabrać antylopę, którą zabił Cort.
W tym miejscu rzeka tworzyła zakręt i zwracała się, prawie pod kątem prostym, w stronę południowo wschodnią. Kamis bardzo się tym zafrasował, gdyż celem ich podróży było dążyć na zachód, w stronę Atlantyku. Nie ulegało wątpliwości, że rzeka Johansen jest dopływem Ubangi, ale szukać tego dopływu dalej, o setki kilometrów, aż w pośrodku niepodległej krainy Kongo, cóż za zboczenie z drogi!
Lecz po godzinie Kamis zauważył z radością, że rzeka przybiera napowrót ten sam, co poprzednio kierunek; nie należało więc tracić nadziei, że dopłyną do granicy francuskich posia-