dłości w Kongo, skąd już z łatwością dostaną się do Libreville.
O godzinie wpół do siódmej przed wieczorem Kamis przybił do lewego brzegu, tworzącego w tym miejscu rodzaj małej zatoki, ocienionej wielkiemi drzewami, z gatunku mahoniowych, znajdujących się obficie w lasach Senegalji.
Deszcz przestał padać, ale niebo pokryte było chmurami i można się było spodziewać, że noc będzie chłodna. Wkrótce na wybrzeżu zabłysł ogień, na którym upiekła się antylopa. Langa nie mógł znaleźć mięczaków, ani bananów do zaprawienia wody, musieli się więc obejść bez tych przysmaków.
O godzinie wpół do ósmej nie było jeszcze całkiem ciemno. Niepewny blask odbijał się w wodzie rzeki; na jej powierzchni pływały trzciny, gałęzie roślin i pnie drzew, oderwane z wybrzeża.
Podczas gdy Cort, Huber i Kamis zajęci byli przygotowaniem posłania z zeschłych liści, Langa przechadzał się na wybrzeżu, bawiąc się przypatrywaniem temu, co niosły fale rzeki. W tej chwili nadpływał spory pień drzewa, nie pozbawiony jeszcze gałęzi i liści, wśród których widać było owoce; oczywiście, że drzewo złamała ostatnia burza.
Langa nie byłby zwrócił uwagi na ten pień, gdyby nie pewien szczegół, który go zaciekawił. Oto zdawało mu się, że pomiędzy gałęźmi dostrzega jakąś postać żyjącą, która ruchami rąk
Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.
— 136 —