Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/142

Ta strona została skorygowana.
— 142 —

— Imię?.. Ale jakie?..
— Żoko, naprzykład... wszystkie małpy nazywają się Żoko.
Ale to imię nie przypadało widać do gustu Langa, gdyż nic nie odpowiedział i wrócił do swego wychowanka.
Upał tego dnia nie dokuczał naszym podróżnym, gdyż słońce nie wydostało się jeszcze z po za chmur. Drzewa na wybrzeżu stawały się coraz rzadsze, a grunt coraz bardziej bagnisty. Las oddalony był teraz o jakie pół kilometra od wybrzeża. Niebo ciągle zachmurzone, groziło deszczem.
Ponad błotami unosiły się wodne ptaki, lecz natomiast zwierząt przeżuwających nie było widać, ku wielkiemu zmartwieniu Maksa, który z nabitym karabinem pilnie śledził wybrzeża rzeki.
Na obiad musieli poprzestać na ptactwie. Chociaż nie cierpieli głodu, ale jednostajne pożywienie bardzo im się uprzykrzyło. Jeść ciągle mięso pieczone lub gotowane, a czasem rybę i to wszystko bez soli, popijać tylko czystą wodą, nie mieć ani chleba, ani owoców, to rzecz bardzo przykra. Jakże pragnęli dostać się do zamieszkałych okolic Ubangi, gdzie misjonarze podjęliby ich gościnnie!
Tego dnia Kamis napróżno szukał miejsca odpowiedniego na odpoczynek. Wybrzeża zarośnięte olbrzymiemi trzcinami wydawały się niedostępne.
Płynęli bez przerwy do godziny piątej po południu. Jan i Maks rozmawiali o przygodach na-