Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/144

Ta strona została skorygowana.
— 144 —

lepiej i wygodniej. Ten las, który wydawał nam się takim tajemniczym, jest sobie najpospolitszym lasem i nie zasługuje na to, aby go zwiedzać. Jest to tylko wielki las i nic więcej. A jednak podniecał on niesłychanie moją ciekawość. Przypominasz sobie te ognie, błąkające się na skraju lasu, te pochodnie, które świeciły pomiędzy gałęźmi pierwszych drzew? A potym nie napotkaliśmy nikogo. Gdzie więc podzieli się ci czarni? Niekiedy zdaje mi się, że powinienem ich szukać wśród gałęzi baobabów, bombaksów, tamaryszków i innych olbrzymich okazów świata roślinnego... Nie, ani jedna istota ludzka...
— Maksie! — przerwał mu Jan Cort.
— Czego chcesz?
— Spójrzno tam dalej, na lewo...
— No, widzę... To pewnie krajowiec...
— Tak, krajowiec, ale na czterech łapach! Widzisz, jak ponad trzciną wznosi się łeb, przyozdobiony parą prześlicznych rogów.
— To bawół! — zawołał Kamis.
Maks Huber chwycił za karabin.
Kamis skierował prom w stronę wybrzeża, tak, że wkrótce znajdował się o jakie trzydzieści metrów od lądu.
— Może będziemy mieli smaczny befsztyk — szepnął Huber, biorąc na cel bawoła.
— Strzelaj ty pierwszy, Maksie — rzekł Cort — ja poprawię drugim strzałem, jeżeli będzie potrzeba.