Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/145

Ta strona została skorygowana.
— 145 —

Bawół nie przeczuwał grożącego mu niebezpieczeństwa. Stał, wpatrując się w prom i nozdrzami chwytając powietrze. Maks wycelował w głowę... Rozległ się strzał i w tejże chwili bolesny ryk... Zwierzę padło ugodzone śmiertelnie.
Cort nie potrzebował strzelać i tym sposobem oszczędził jeden nabój. Bawół obsunął się nad samą wodę, zabarwiając krwią czyste fale rzeki.
Podpłynęli do miejsca, gdzie zwierz upadł i Kamis zajął się zaraz poćwiertowaniem zwierzęcia. Jan i Maks podziwiali wspaniały okaz dzikiego wołu afrykańskiego.
Gdy stado tych zwierząt, składające się z dwustu lub trzystu sztuk, przebiega przez puszczę, można sobie wyobrazić, jakie tumany kurzu podnosi i jaką wrzawą napełnia powietrze.
Tamtejszy bawół nazywa się w języku krajowców „onja“ i należy do gatunku większego wzrostem, niż bawoły europejskie. Czoło jego jest węższe, pysk bardziej wydłużony, rogi więcej spłaszczone. Ze skóry bawoła wyrabiają rozmaite przedmioty, nadzwyczaj mocne i twałe, z rogów robią tabakierki i grzebienie, szerść służy do wyścielania krzeseł i siodeł, mięso zaś jego jest nadzwyczaj smaczne i posilne.
— Można panu powinszować tego strzału — rzekł Kamis, bo jeśli „onja“ nie padnie od pierwszego strzału, rzuca się z zajadłością na strzelca.
Z pomocą noża i siekierki Kamis rozebrał bawołu, aby na prom naładować tylko części jadalne tego smacznego mięsa.