Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/152

Ta strona została skorygowana.
— 152 —

miast myśleć o sobie, pomyślał pierwej o swoim wychowanku; wziął go w objęcia i przykląkł na tratwie. Kamis i jego towarzysze zdołali wyrzucić na brzeg skrzynkę z ładunkami, broń i naczynia kuchenne.
Fale unosiły tratwę prosto ku skałom i w kilka chwil później kruchy statek uderzył gwałtownie o zaporę; podróżni nasi pogrążyli się w toń wodną, a szczątki rozbitej tratwy fale z szumem poniosły dalej.



XII.
W lesie.

Nazajutrz jacyś trzej mężczyźni leżeli przy dogasającym ognisku. Znużeni, niezdolni oprzeć się potędze snu, skoro włożyli wysuszone przy ogniu ubranie, zasnęli snem kamiennym. Po przebudzeniu się nie umieli odpowiedzieć na zapytanie, czy to noc, czy dzień i która godzina.
Zdawało im się, że są w grocie lub jakiejś jaskini, dokąd światło dzienne nie może się przedostać.
Tymczasem było inaczej. Dokoła nich wznosiły się drzewa, tworząc gąszcz nieprzebyty. Wierzchołki tych drzew strzelały w górę i łączyły się w tak gęste sklepienie, że nie można było dojrzeć ani blasku słońca, ani skrawka nieba.