obok nas resztę pożywienia. Nakoniec, zapaliwszy ogień, zniknęli.
— I zniknęli tak, że nie pozostało po nich ani śladu — rzekł Huber. — Nie dbali o naszą wdzięczność.
— Cierpliwości, mój kochany Maksie! — odpowiedział Cort — może są ukryci gdzie w pobliżu... Nie mogę przypuścić, aby nas wyratowali po to, żeby tu porzucić.
— I do tego w jakiem miejscu nas porzucili? — zawołał Huber. — Nie wyobrażałem sobie, że w lesie Ubangi znajdują się takie gęstwiny. Wszak jesteśmy w zupełnej ciemności.
— Tak jest... ale czy to już dzień? — zapytał Cort.
Na to pytanie znalazła się niedługo odpowiedź.
Chociaż sklepienie z liści było bardzo gęste, ponad nim, na wysokości stu lub stu pięćdziesięciu stóp ponad ziemią, migały niepewne blaski. Był to dowód, że słońce w tej chwili świeciło na horyzoncie. Zegarki Corta i Hubera, zamoczone w wodzie, przestały wskazywać godziny. Możnaby więc tylko kierować się podług słońca, gdyby jego promienie przedarły się przez gęstwinę liści.
Kamis przysłuchiwał się rozmowie dwuch przyjaciół. Podniósszy się z ziemi, obchodził dokoła ciasną przestrzeń, w której się znajdowali, a która dokoła otoczona była nieprzebytą gęstwiną pnączy i kolczastych krzaków. Przebywał on już
Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/156
Ta strona została skorygowana.
— 156 —