Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/162

Ta strona została skorygowana.
— 162 —

— Ale czy jutro światło nam się ukaże? — zapytał Cort.
Na to pytanie nikt nie potrafiłby odpowiedzieć.
Wszyscy trzej położyli się pod drzewem, posiliwszy się wprzód mięsem z bawołu, pragnienie zaś ugasili w małym strumyku, płynącym wpośród traw.
— Kto wie, czy nasz przewodnik nie dlatego obrał to miejsce na odpoczynek, abyśmy się mogli napić — rzekł Cort.
— Taka troskliwość zasługuje na pochwałę — dodał Maks Huber, czerpiąc wodę ze strumienia za pomocą liścia zwiniętego w trąbkę.
Pomimo niepewności i trwogi znużenie zwyciężyło, i wkrótce wszyscy trzej zasnęli snem twardym. Przed zaśnięciem Jan i Maks mówili o biednym Langa. Czy on utonął w rzece? A jeśli go wyratowano, dlaczego niema go tu, przy nich? Dlaczego Langa nie podążył za swemi przyjaciółmi, Janem i Maksem?
Nazajutrz, skoro się obudzili, blade światło, przedzierające się przez zielone sklepienie oznajmiło im, że już dzień. Kamis zaczął dowodzić, że idą w złą stronę, gdyż kierują się na wschód; ale ponieważ nie mieli innej drogi do wyboru, nie było się nad czym namyślać.
— A światło? — zapytał Jan Cort.
— Ukazuje się znowu — odpowiedział Kamis.
Cały dzień przeszedł bez ważniejszego wypadku. Pochodnia ciągle wskazywała im drogę,