Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/165

Ta strona została skorygowana.
— 165 —

— Więc nie mamy już co jeść! — dodał Huber.
— Możeśmy już doszli? — rzekł Kamis.
— Dokąd? — zapytał Cort.
— Tam, dokąd nas prowadzono, mój drogi Janie!
Wprawdzie nie była to zbyt jasna odpowiedź, ale trudno było dać inną.
Las był w tym miejscu bardziej jeszcze ciemny i gęsty, niż poprzednio, lecz za to nie panowała w nim już tak głęboka cisza. Słychać było jakiś szum w powietrzu, jakieś szmery przelatywały w górze pomiędzy wierzchołkami drzew. Kamis, Maks i Jan podnosili głowy do góry i zdawało im się, że widzą rozciągający się ponad niemi sufit.
Zapewnie było to zagmatwanie liści i gałęzi, które nie przepuszczało światła i dlatego ciemność jeszcze większa panowała pod drzewami.
Tu, gdzie noc spędzili, natura gruntu zmieniła się zupełnie. Nie było tu już gęstej, wysokiej trawy i krzaków ciernistych, rosnących tuż przy ścieżce. Ziemię pokrywała trawa, na której nie znać było ani odrobiny wilgoci. Była to jakby łąka, niezraszana nigdy przez deszcze lub źródła.
Drzewa rosły tu w odległości dwudziestu do trzydziestu stóp, tworząc jakby słupy, przeznaczone do podtrzymywania jakiej olbrzymiej budowy; gałęzie ich rozrzucały się na setki metrów dokoła.
Rosły tu sykomory afrykańskie, których pień składa się z mnóstwa łodyg, spojonych ze sobą,