— Przecież nie wrosły nam nogi w ziemię — rzekł niecierpliwie Cort. — Możemy się jeszcze poruszać pomiędzy temi drzewami.
W drogę więc! — rozkazał Kamis.
I wszyscy trzej zaczęli iść. Stąpali ciągle po ziemi pozbawionej zarośli i krzaków, po gruncie nagim i ubitym, jak gdyby osłonięty był dachem, nie przepuszczającym deszczu, ani słońca. Dokoła rosły drzewa, których tylko niższe gałęzie można było rozpoznać. W powietrzu ciągle słychać było jakieś dziwne szmery i szelesty.
Czy ten las był zupełnie pusty? chyba nie, gdyż Kamisowi zdawało się, że widzi jakieś cienie, przesuwające się pomiędzy drzewami. Czy to było złudzenie, nie wiedział. Wreszcie po półgodzinnym bezowocnym poszukiwaniu usiedli pod drzewem, aby odpocząć.
Oczy ich, przyzwyczajone do ciemności, zaczęły rozróżniać otaczające ich przedmioty; przytym i słońce, które wzbiło się wyżej na horyzoncie, rozpraszało nieco ciemności. Teraz już widzieli o jakie dwadzieścia kroków przed sobą. Nad niemi rozciągał się rodzaj sufitu.
— Coś się tam porusza — szepnął Kamis.
— Zwierzę, czy człowiek? — zapytał Cort, spoglądając.
— To chyba dziecko, bo to stworzenie bardzo małego wzrostu.
— Ależ to małpa! — rzekł Huber.
Siedzieli nieporuszeni i milczący, aby nie zestraszyć czwororękiego stworzenia. Pomimo wstrę-
Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/167
Ta strona została skorygowana.
— 167 —