Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/169

Ta strona została skorygowana.
— 169 —

— Li-Mai! Ngala! Ngala!
Co znaczyły te wyrazy, wypowiedziane w języku nieznanym nawet Kamisowi, podróżni nasi nie mogli pojąć.
Nagle zjawiły się inne istoty, wysokiego wzrostu, i zanim Kamis, Maks i Jan spostrzegli się, otoczyły ich, ujęły pod ręce i, popychając przed sobą, zmusiły do pójścia.
Zatrzymali się dopiero, gdy uszli z pięćset lub sześćset metrów. W tym miejscu nizko zwieszające się gałęzie dwuch drzew plątały się ze sobą, tworząc, jak gdyby stopnie schodów. Tu znów zmuszono więźniów do wejścia na owe stopnie, obchodząc się jednak z niemi łagodnie.
W miarę, jak wchodzili, światło przedzierało się przez gałęzie; promienie słońca prześlizgiwały się wśród liści. Maks Huber nie mógł już teraz zaprzeczyć, że to wszystko było nadzwyczajne.
Gdy znaleźli się o jakie sto stóp ponad ziemią, można sobie wyobrazić ich zdumienie. Oto przekonali się, że znajdują się na jakiejś platformie, poniżej jednak wierzchołków drzew, które tworzyły ponad nią zielone sklepienie. Na platformie w pewnym porządku wznosiły się chaty, ulepione z żółtej gliny i liści, tworząc ulice. Była to więc wioska i do tego tak duża, że nie widać było jej końca.
Przechadzało się tam mnóstwo postaci, podobnych do istoty, którą ocalił Langa. Powierzchowność ich była taka, jak u ludzi; przypominała opisy doktora Dubois o gatunkach, napotyka-