stało kilku krajowców, otwarły się, i w nich ukazał się jakiś młody chłopiec.
— Langa! Langa!... — zawołał z radością Cort.
— Przyjaciel Maks... przyjaciel Jan! — zawołał Langa, rzucając się w ich objęcia.
— Od kiedy ty tu jesteś? — zapytał Maks.
— Od wczorajszego rana... nieśli mnie przez las.
— A któż cię niósł?
— Jeden z tych, którzy mnie ocalili i was pewnie także.
— A więc to są ludzie?
— Tak, ludzie... przecież nie małpy — odparł stanowczo Langa.
— Dziwni ludzie!... Zaczynam wierzyć w jakiś pośredni gatunek pomiędzy ludźmi a małpami.
Langa ściskał i całował swoich opiekunów, których już nie miał nadziei oglądania kiedykolwiek, wreszcie począł opowiadać im o swoich przygodach.
— Gdy tratwa uderzyła o skały i wpadliśmy do wody, ja i Li-Mai...
— Li-Mai? — zapytał Maks Huber.
— Tak, Li-Mai, to jego imię... — kilka razy powtarzał malec, wskazując na siebie: Li-Mai, Li-Mai.
— A więc on ma imię? — zapytał Cort.
— Oczywiście, że ma, przyjacielu Janie — odpowiedział Langa. — Przecież wszyscy ludzie mają imiona.
— A jakąż nazwę nosi to plemię, wśród którego znajdujemy się?
Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/172
Ta strona została skorygowana.
— 172 —