— Oni nazywają się Wagddisowie... słyszałem jak Li-Mai tak ich nazywał...
Wyraz ten nie należał do narzecza krajowców z Kongo.
Skąd pochodziło owo pokolenie Wagddisów, podróżni nasi nie mogli się domyśleć, lecz obyczaje ich były widać łagodne, skoro widząc tonących, pośpieszyli im na ratunek.
Wpadszy do wody, Langa stracił przytomność i sądził, że jego przyjaciele utonęli w rzece Johansen. Gdy odzyskał przytomność, ujrzał się w objęciach silnego Wagddisa, który był właśnie ojcem Li-Mai; malec zaś był już w objęciach matki — „ngora“, jak ją nazywał. Należało przypuszczać, że Li-Mai na kilka dni przedtym, zanim go napotkał Langa, zabłąkał się w lesie i że rodzice go szukali. Wiemy, w jaki sposób Langa go ocalił; to też, gdy znalazł się w wiosce Wagddisów, obchodzono się z nim bardzo dobrze. Li-Mai wkrótce odzyskał siły, choroba jego bowiem była wynikiem wyczerpania i znużenia, i wywdzięczając się za opiekę, stał się opiekunem Langa. Rodzice Li-Mai też okazywali mu wdzięczność.
Dziś zrana Li-Mai przyprowadził Langa przed chatę, w której zamknięci byli Maks, Jan i Kamis. Langa nie mógł go zrozumieć, lecz usłyszał głosy i zdawało mu się, że poznaje swoich przyjaciół, wbiegł więc do chaty i przekonał się, że się nie mylił.
— Wszystko dobrze, mój Langa — rzekł Maks,
Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/173
Ta strona została skorygowana.
— 173 —