Zwrócił się do malca i zapytał go:
— Ngora... Ngora?
Dziecko zrozumiało i znów kiwnęło głową.
W kilka chwil później podróżni znaleźli się w części wioski, osłoniętej gęściej wierzchołkami drzew.
Li-Mai zatrzymał się przed czystą chatą i wskazał na nią ręką, a Langa rzekł:
— To tutaj.
Drzwi chaty stały otworem. Mieszkanie wewnątrz wyłożone było suchemi liśćmi i trawą, które z łatwością można było zastąpić świeżemi.
Sprzętów domowych było mało: kilka tykw, dwa gliniane garnki i takaż tykwa napełniona wodą. Na ścianach były poprzybijane deseczki, na których zawieszono owoce, korzonki, gotowane mięso i ptaki oskubane.
Znajdujący się wewnątrz dwoje Wagddisów powstali na widok wchodzącego Kamisa i jego towarzyszy.
— Ngora!... ngora! Li-Mai! Li-Mai! — zawołało dziecko i dodało zaraz: — vater! vater!
Wyraz „ojciec“ wymawiał po niemiecku bardzo źle, a brzmiał on dziwnie w ustach tego małego Wagddisa.
Langa podszedł do kobiety, a ta go przygarnęła do siebie, ściskała i jak umiała okazywała swą wdzięczność dla wybawcy jej dziecka.
Przepędziwszy z kwandrans czasu w chacie, podróżni nasi wyszli z niej w towarzystwie Li-Mai
Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/181
Ta strona została skorygowana.
— 181 —