Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/185

Ta strona została skorygowana.
— 185 —

nadzwyczajny zręcznością, skakali z gałęzi na gałąź, jak najlepsi gimnastycy; oprócz tego strzelali znakomicie z łuku.
— Ach, gdyby to można było stąd uciec! — powtarzał Maks.
Lecz próżne były jego nadzieje: z wioski było tylko jedno wyjście, po schodach, których strzegli wojownicy, a nie byłoby rzeczą łatwą omylić ich czujność.
Maks Huber byłby chętnie zapolował na ptaki, ale Wagddisowie dostarczali im poddostatkiem zwierzyny, w którą obfituje las Ubangi. Służący ich, Kolio, pilnował, aby im nie zbywało na niczym, codzień przynosił im świeżą wodę i drzewo do podsycania ogniska. Przytym podróżni nasi nie chcieli wyjawiać przed dzikiemi sekretu broni palnej, zachowując to na czas jakiegoś niespodziewanego niebezpieczeństwa.
Kolio piekł im i gotował mięso, przyjmując niekiedy pomoc Langa. Ku wielkiemu zadowoleniu Maksa, mięso było przyrządzone z solą. Nie była to sól, znajdująca się w roztworze wody morskiej, lecz sól ziemna, kopalna, znajdująca się w Azji, Afryce i Ameryce, a która musiała wykwitać w pobliżu wioski Ngala. Wagddisowie poznali się widać na tym, jaki pożytek przynosić może, podobny minerał.
— W jaki też oni sposób rozniecają ogień? — rozmyślał pewnego dnia Cort. — Czy trą kawałkiem drzewa twardego o drzewo miękkie, jak to czynią inne dzikie plemiona?