dzę działania, bez odnoszenia się do króla, lepiej więc było nie narażać się na jego gniew.
Nie było zatym żadnej sposobności do ucieczki, chyba, gdyby Wagddisowie napadnięci zostali przez jakichś sąsiadów, a wtedy, wśród zamieszania, wywołanego utarczką, udałoby się może uciec.
Ale żadne nieprzyjazne plemię nie napadło na Wagddisów, zostali oni natomiast napadnięci przez pewien gatunek zwierząt, jakich jeszcze Kamis i jego towarzysze nie spotkali.
Wagddisowie posiadali nad brzegiem rzeki kilka chat, obok których gromadziły się ich lodzie, gdy wracały z połowu, ale rybakom zagrażało niebezpieczeństwo z powodu wielkiej liczby hipopotamów i krokodyli, w jakie obfitują wody afrykańskie.
Jednego dnia, a było to dziewiątego kwietnia, dał się słyszeć gwałtowny hałas i krzyki w stronie rzeki. Czyżby to była napaść?...
Usłyszawszy krzyki, Raggi z trzydziestoma towarzyszami zbiegł szybko ze schodów. Jan, Maks i Kamis w towarzystwie Li-Mai udali się na przeciwległy koniec wioski, skąd widać było rzekę.
Gromada nie hipopotamów, lecz świń rzecznych, pędząc szybko, niszczyła i tratowała wszystko po drodze. Po godzinie jednak utarczki wojownicy rozproszyli gromadę zwierząt, i strumyki krwi zaróżowiły wodę rzeki.
Maks miał ochotę przyłączyć się do tej walki, ale Cort i Kamis powstrzymali jego zapał.
Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/189
Ta strona została skorygowana.
— 189 —