wioskę razem z Li-Mai. Wszyscy kierowali się w stronę mieszkania królewskiego.
— No, przecież to nie ulega już wątpliwości, że mamy przed sobą tłum ludzi — rzekł Cort. — Ruchy ich i objawy zadowolenia dowodzą tego bezwątpienia.
W istocie Wagddisowie zazwyczaj poważni, zamknięci w sobie, dziś byli ożywieni i ruchliwi. Na cudzoziemców, na ludzi białych nie zwracali prawie wcale uwagi, gdy przeciwnie, pokolenia Danka, Monbutu i inne plemiona afrykańskie, przypatrują się obcym natarczywie.
Po długiej przechadzce Cort i Huber wydostali się na główny plac wioski Ngala, okolony gałęziami ostatnich drzew ze strony zachodniej. Zielone gałęzie otaczały gąszczem pałac królewski.
Przed pałacem zgromadzeni byli wojownicy z bronią w ręku, odziani skórami antylop, powiązanemi za pomocą cienkich ljan, na głowach mieli rogi zwierzęce, co im nadawało pozór srogi. Pułkownik Raggi miał na głowie łeb bawoła, łuk na ramieniu, toporek za pasem, a w ręku miecz.
— Zapewnie władca będzie robił przegląd wojsk — rzekł Cort.
— Jeżeli go teraz nie zobaczymy, to się chyba nigdy nie pokazuje swoim poddanym — odpowiedział Huber. Niewidzialność dodaje uroku monarsze.
I łącząc zapytanie z mimiką, zapytał Li-Mai:
— Czy Mselo-Tala-Tala wyjdzie?
Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/193
Ta strona została skorygowana.
— 193 —