gdy Li-Mai pociągnął jednego z nich za rękaw, szepcąc:
— Mselo-Tala-Tala.
Tak więc jego wysokość miała się ukazać ludowi.
Jan i Maks nie odeszliby teraz za nic w świecie.
Koło chaty królewskiej zapanował ruch; w tłumie też znać było niepokój. Wreszcie drzwi się otworzyły, wyszła straż, a na jej czele Raggi.
Poza niemi ukazał się tron. Była to stara sofa, okryta barwną tkaniną i przybrana zielonemi liśćmi; niosło ją czterech ludzi; na sofie siedział władca Wagddisów.
Był to człowiek lat około sześćdziesięciu, dobrej tuszy, nawet otyły; włosy i brodę miał białą, na głowie wieniec z zielonych liści.
Orszak zaczął posuwać się zwolna, okrążając dokoła placyk. Tłum w milczeniu schylał się do ziemi, bijąc mu nizkie ukłony, jakby zahypnotyzowany widokiem potężnego Mselo-Tala-Tala.
Władca wydawał się obojętny na hołdy, jakie mu składano; przyjmował je jako cześć sobie przynależną; zaledwie poruszał głową na znak zadowolenia i kilka razy podrapał się w nos, ponad którym sterczały ogromne okulary, które zjednały mu przezwisko Ojca Zwierciadło.
Nasi przyjaciele przypatrywali mu się z uwagą, gdy go przenoszono obok nich.
— To człowiek żywy — zapewniał Cort.
— Tak, tak, żywy — potwierdził Huber.
— Tak — człowiek... i do tego biały...
Strona:Juliusz Verne - W puszczach Afryki.djvu/199
Ta strona została uwierzytelniona.
— 199 —